czwartek, 25 lutego 2010

Cukrzyk w Holandii

W czerwcu 2009 roku, gdy mieszkaliśmy jeszcze w Niemczech poszłam do lekarza z bólami nóg. Miałam nadzieję że dostanę oprócz słów "musi pani schudnąć", jakiś krem... Lekarz stwierdził że musi mi zrobić badania na cukier... Cukier? No co on, zwariował? Tym bardziej że wcześniej był u niego mój mąż i też miał zrobione te badania i pomimo dobrego wyniku cukru w organizmie lekarz starał mu narzucić lekarstwa przeciw cukrzycowe na podstawie tego iż mój mąż miał wtedy kłopoty z węchem, smakiem i bardzo suchą i podrażnioną skórę...
Więc gdy ja to usłyszałam, nie przejęłam się tym. Rano na czczo pojechałam na badanie (wykonywane w gabinecie lekarskim, tylko mocz na badanie wysyłali do laboratorium), po trzech dniach poszłam na ponowną wizytę i słyszę "cukrzyca". Ale ja? Ale dlaczego? Nie, na pewno lekarz się myli... ja wtedy piłam ogromne ilości coca-coli "więc to na pewno stąd te wyniki" - myślałam sobie...
Ponowne badanie, starałam się nic nie pić słodkiego,skusiła mnie czekolada... znowu to samo... A tu jeszcze okazało się że mąż dostał pracę w Holandii, więc odnowienie mieszkania (pomalowanie na biało), spakowanie się, przewóz, itd. i wszystko na mojej głowie gdyż mąż miał raptem dwa tygodnie między starą pracą a obecną gdzie jeszcze w międzyczasie jeździł załatwiał sprawy do nowej pracy, razem szukaliśmy mieszkania i szkoły dla córki... A tak na prawdę to wszystko były wymówki by odsunąć od siebie tę myśl... tyle że odstawiłam colę... w końcu tyle mi już napsuła
że choć to zrobiłam dla siebie.

Nowe życie w Holandii oznaczało oczekiwania na załatwienie nowego ubezpieczenia, potem oczekiwanie na karty zdrowia, poszukiwanie lekarza i w końcu w listopadzie mieliśmy pierwszą, rodzinną, zapoznawczą wizytę.Od razu powiedzieliśmy co i jak,mąż dostał zalecenie zgłoszenia się jak zrzuci wagę a ja skierowanie na badania do laboratorium. Badanie które niestety potwierdziło to, co tak bardzo nie chciałam usłyszeć... cukrzyca...
Jestem cukrzykiem typu 2, czyli z cukrzycą nabytą, na tabletkach (o tyle szczęście) - wyznanie to brzmi dla mnie jak powitanie anonimowych alkoholików na spotkaniach... ale oni mają tyle lepiej że mają takie spotkania, że mają wsparcie ludzi wiedzących przez co przechodzą... Ja mam tylko lekarzy którzy dziwnie do tego podchodzą...
Mój lekarz rodzinny do tej pory dawał mi co miesiąc skierowanie do laboratorium na badanie cukru na czczo i hemoglobiny (HbA1c), dzisiaj dowiedziałam się że moje wyniki są coraz lepsze więc następne skierowanie mam dopiero na maju.
W Polsce i w Niemczech cukrzyk dostaje glukometr gdzie bada się po każdym posiłku,
tutaj lekarz stwierdza: "po co pani, żeby się pani stresowała?", szok... Tym bardziej że w książkach które dostałam od mamy pisze że glukometry to był krok milowy w leczeniu cukrzycy, że dzięki temu iż każdy chory może kontrolować co mu szkodzi a co nie, chorzy żyją dłużej i lepiej... ciekawe... Teraz pozostaje pytanie czy wobec tego medycyna w Holandii jest "do przodu" twierdząc że choremu to niepotrzebne? Może chodzi o oszczędność kas chorych? Choć z drugiej strony ubezpieczenie zdrowotne każdy w tym kraju musi sobie sam opłacać, z tego co netto dostaje na wypłatę, nie tak jak w Polsce i w Niemczech że tego nie odczuwamy bo idzie to z różnicy zarobku naszego zarobku między brutto (czyli zarobku z ubezpieczeniami, jakimiś innymi składkami i podatkiem) a tego co dostajemy na konto (netto). W dodatku są to wysokie składki których kwota jest uzależniona od rodzaju ubezpieczenia (podstawowe, najtańsze ubezpieczenie to wydatek najmniej 90 euro za osobę (dzieci są ubezpieczone za darmo) miesięcznie i obejmuje naprawdę tylko podstawową opiekę lekarską, nawet ubezpieczenie dentystyczne trzeba opłacać dodatkowo); więc to chyba sprawa każdego z nas czy stać nas czy nie na to? Pozostaje więc chyba jednak rewolucja w medycynie ;)Pożyjemy (albo i nie) - zobaczymy (albo i nie ;) ).

W każdym razie mam wyniki coraz lepsze to chyba jakoś daję sobie radę bez glukometru, choć z drugiej strony łatwiej było by mi było gdyby mnie wyniki straszyły po tym jak nagrzeszę i zjem to co zjeść nie powinnam ;)
Ktoś zapytałby czemu nie kupię sobie glukometru... otóż kupiłam... taki jak był w aptece, kosztował tylko 10 euro, ale już sensory (paski) do niego kosztują 65 euro za 50 sztuk... nie zapytałam w dniu zakupu, zachęcona tym że niska cena i ze w końcu będę mieć ten magiczny sprzęt. Cóż... nie pomyślałam że niską cenę glukometru zrekompensują sobie wysoką ceną innych rzeczy, a niby handlowiec z wykształcenia jestem, ech.
I tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy monolog, szczęśliwa jednak że jest lepiej niż gorzej ;)

niedziela, 21 lutego 2010

Sklepowe podziemie

Mąż dostał w pracy namiary na "super sklep z odzieżą" gdzie wejście jest zarezerwowane tylko dla pracowników wybranych firm branży IT. Koledzy mówili że są tam ubrania z poprzednich sezonów, sporo tańsze niż w sklepach.
We mnie, klasycznej kobiecie obudził się zew łowów, jak zawsze gdy słyszę że coś super można kupić taniej ;)
I niestety tym razem okazało się że mity o czymś ekstra za małe pieniądze pozostają dalej mitami.
Zaczniemy od tego w jaki sposób tam trafić, adresu ani konkretnych namiarów nie podam gdyż nie wiem czy w ogóle mogę. Mąż dostał maila gdzie była mapka jak tam trafić, z napisaną ulicą główną (na tej mapce), ale bez konkretnego adresu, ani nawet numeru telefonu. No ale nic, jedziemy pociągiem to poradzimy sobie. Trafiliśmy w końcu na tą ulicę z mapki i szukamy trzecią ulicę od ronda. Tylko czy te malutkie wjazdy między bloki się też liczą czy raczej nie? Okazało się że się liczą. Sklep (ciężko go w sumie tak nazwać), nie oznaczony z zewnątrz żadnym znakiem że to w ogóle tutaj, znaleźliśmy go tylko dlatego iż staliśmy koło klatki (tak, dobrze piszę, znajdował się w niskim bloku) gdzie wchodzili akurat ludzie, i nad piwnicą był znak sklepu. Tak, w piwnicy.
Sklep okazał się magazynem firmy G-star Raw, na wejściu klientów wita ochrona, sprawdza czy mamy prawo wejścia, każe torbę i torebki zapakować do szafki, podbija wejściówkę którą trzeba oddać przy kasie.
Na półkach leży narzucanych pełno spodni dżinsowych, raczej w takim modnym stylu: z dziurami, poobcieranymi, itp. No akurat nie w naszym stylu... w rozmiarówce też nie. No nic, planowaliśmy spodnie dla męża, ale on preferuje styl prosty, bez takich udziwnień. Przegląd swetrów okazał się już lepszy, wzięliśmy cztery dla męża do przymierzalni i pomimo tego że swetry były rozmiaru XXL a mój mąż jest z brzuszkiem ale jeszcze nie jest najgrubszy, idealny dla niego okazał się jeden sweter. Choć tyle. No i jeśli chodzi o sprawy zakupów dla męża, to się na tym skończyło bo bluzy były robione z takiego materiału że na polskim targu od chińczyka lepsze kupimy (może w praniu są trwalsze, nie wiem... nie zdecydowaliśmy się kupić).
Teraz mając za sobą małżeński obowiązek dbania o męża, poszłam na damskie ubrania z zamiarem kupienia sobie cokolwiek ładnego a już najbardziej kurtki. Ja również jestem z tych co jest mnie raczej więcej niż mniej, więc widząc że rozmiary damskie kończą się na XL cieszyłam się że cokolwiek większego jest. Podchodząc jednak do wieszaków z takim rozmiarem widziałam kobiety szczupłe które tam przeglądały odzież i już zwątpiłam... po przeglądzie zawartości wieszaków wiedziałam że ich XL daleko odbiega od mojego :(
Ubrań dla dzieci w ogóle nie mieli, więc i córka zawiedziona, ale co zrobić...
Wyszliśmy ze swetrem za 35 euro, który wg. oryginalnej metki przedtem kosztował 99,90 euroków.
Podsumowując: nie rozumiem tego chowania się po piwnicach, kart wstępu tylko dla wybrańców ;) skoro ubrania w takich samych przecenach można kupić co najmniej dwa razy w roku na koniec sezonu letniego i zimowego.
Prawdą jest że może jakbyśmy się ubierali w tym stylu lub być może jakbyśmy byli dużo szczuplejsi to być może nasza reakcja była by inna, w końcu Ci inni ludzie wyglądali tam jakby byli w gorączce zakupów... nie wiem... wiem jednak że tam już nie pojedziemy, wolę tradycyjne sklepy.
Koniec końców zostałam bez kurtki... a to oznacza poniedziałkowe polowanie po sklepach - to tak na poprawę nastroju ;)